Gaffera i umilkli, gdy przechodził obok nich, lub też rozproszyli się, ustępując mu z drogi.
Było to tak niezwykłe, że Gaffer zauważył to odrazu, gdy tylko zstąpił na brzeg. Zajął się wszakże, jak zwykle, przymocowaniem czółna, w czem Liza dzielnie mu pomagała, poczem poszli razem do domu.
— Zagrzej się ojcze przy ogniu, jesteś całkiem skostniały.
— Z pewnością, że nie jest mi ciepło, moja Lizo, patrz, palce mam zupełnie zgrabiałe.
Rozstawił palce swych szerokich dłoni i grzał je przy ogniu; blady ich, prawie trupi kolor, musiał wywołać w nim jakieś przykre wspomnienia, bo odwrócił głowę, jakby nie chciał na nie patrzyć.
— Więc całą noc byłeś pod gołem niebem, ojcze?
— Nie, nie, spędziłem parę godzin na tratwie z węglem, gdzie miałem trochę ciepła od piecyka. Gdzie jest chłopiec?
— Pozwól ojcze! doleję ci trochę araku do herbaty; rzeka przybiera znów, nieprawdaż? Będzie tu znów wiele biedy.
— Alboż jej i tak niema, moja Lizo. Bieda mieszka wśród nas, jest tu wszędzie, jak te dymy, które unoszą się w powietrzu. Czy chłopak nie wstał jeszcze?
— Zjedz ojcze wpierw śniadanie, odegrzałam ci trochę mięsa, potem siądę przy tobie i pogadamy.
Ale on zrozumiał wreszcie, że Liza unika odpowiedzi, spojrzał zresztą na tapczan, na którym
Strona:PL C Dickens Wspólny przyjaciel.djvu/96
Ta strona została przepisana.