stronę, uważając na słońce, bo inaczej byłby zabłądził i nigdy nie wyszedł z puszczy.
∗ ∗
∗ |
Całe trzy dni szedł w ten sposób dziki człowiek, ale dopiero czwartego dnia przed wieczorem wyszedł na koniec lasu i ujrzał przed sobą ogromną łąkę, pokrytą bujną, soczystą trawą i kwiatami. Kwiatów była moc wielka: żółte, różowe, białe, aż się w oczach mieniło, a trawa zielona, puszysta, miękka, jak najpiękniejszy kobierzec[1].
Łąka ciągnęła się tak daleko, że końca jej dojrzeć nie mógł, ale pomyślał sobie, że to zapewne z powodu zapadającego już zmroku. Jutro obejrzy ją lepiej, tymczasem spać się położył.
Zasnął, lecz zbudził go wkrótce chłód nocny. W lesie cieplej mu było w szałasie[2] z gałęzi, na posłaniu z mchu miękkiego, pod dużą wilczą skórą. Biedny dziki drżał z zimna, bo wiatr powiał mroźny i kropelki rosy na trawie w biały szron[3] się zmieniły. Ciężko doczekać ranka i słonka ciepłego.