— Przy tych nie było huku — rzekł Franek z zadowoleniem.
— Bo to nie aerolity, nie spadły zapewne, chociaż je nazywamy »gwiazdy spadające«.
— A czy dużo ich będzie?
— Setki, — tysiące może.
— Ach! Ach! Ach! — dały się słyszeć okrzyki, gdyż na niebie błysnęły znowu złote nitki.
— A czy one bardzo duże? — proszę pana — ciszej nalegał Franek.
— Bywają bardzo różne. Spadały takie, które możesz zamknąć w ręku, a czytałem opis bolida w Syberji, ważącego około 15 centnarów.
— O! — jęknął Franek.
— Chciałabym zobaczyć kiedy spadający aerolit — rzekła Marynia. — Nicbym się nie bała.
— Naturalnie, to przecież nie mysz ani żaba.
— Ach! Ach! Ach!
— Ach, tam!
— Ach! tu patrzcie!
— Deszcz, deszcz prawdziwy!
— Cudnie!
Wszyscy oniemieli, nikt nie mógł myśleć, tylko okrzyki zachwytu wyrywały się chwilami z ust Maryni i Kostka. Romek poważnie milczał, Franek ze wzruszenia ujął rękę pana Adama.
A na niebie iskry i strzały srebrzyste biegły coraz gęściej, błyskając i gasnąc, zapalając się znowu. Zdawaćby się mogło, że jakiś obłęd opanował gwiazdy, że burza rozszalała się pomiędzy niemi, że wicher strząsa w przepaść całe światy. Długie, proste szlaki złota na błękicie krzyżują się
Strona:PL Cecylia Niewiadomska - Noc sierpniowa.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.