Niema życia bez słoneczka! Opuściło nas słonko i musimy umierać.
— A wszystkiemu winien ten żółty pierwiosnek — zaczął znów żałośnie fijołek. — Tyle mi naopowiadał o wiośnie, tak się wyśmiewał, że zapóźno rozwinę swój pączek, tak straszył palącem słońcem, że mu uwierzyłem i zacząłem się spieszyć.
— Może to i zima jeszcze — rzekła muszka. — Mówił mi jeden robaczek, że pierwiosnki to i śniegu się nie boją; ale dla nas, gdyby śnieg zaczął padać znowu, nie byłoby ratunku.
Listek konwalji zadrżał na wspomnienie śniegu, fijołek był blizki omdlenia.
— Oj, piecuchy, piecuchy! — zaśmiał się czerwony kamyk, który dotąd spokojnie słuchał całej rozmowy. — Boją się płateczka śniegu! A czyście go widziały kiedy?
— Niech-że nas Pan Bóg broni od tej klęski! — zawołały razem: fijołek, konwalja i muszka.
Trawka westchnęła tylko: ona tak bardzo nie bała się śniegu, ale wolałaby go nie widzieć.
— O, tchórze, tchórze! — prawił dalej kamyk. — A czy wy wiecie, że śnieg to taka śliczna gwiazdka srebrzysta, iż żaden kwiatek równać się z nią nie może?
— Cóż nam po jego piękności, kiedy dotknięciem zabija! — westchnęła muszka.
— Albo to prawda! — rzekł kamyk. —
Strona:PL Cecylia Niewiadomska - Słoneczko.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.