wielki, a raczej i byłem cząstką wielkiego kamienia, tak wielkiego, że opisać wam nie mogę, bo dąb przy nim jak drobny listek. Ale cóż, — burze, pioruny, śnieg, deszcz tak mnie szarpały, uderzały, gniotły, że odłamałem się wreszcie. Byłem wtedy jeszcze większy, niż dziś jestem, ale płynąłem rzeką, która bez najmniejszej delikatności niosła nas całą masę, popychając, uderzając o siebie nawzajem. O, byłaby mnie rozbiła na piasek, — na szczęście, wydostałem się na brzeg i nie wróciłem do niej.
— Czy to dawno? — spytała muszka.
— Więcej niż pięćset lat temu.
— Oj, oj, oj!!! — wołały przerażone roślinki.
— Nie dziwcie się, moi państwo — mówił kamyk dalej — kamienie są nieśmiertelne, nigdy nie umierają. Mogła mnie niegodziwa rzeka rozkruszyć na piasek, i byłbym wtedy piaskiem, ale nie zginąłbym, żyłbym dotąd, zawsze — bez końca!
— To ty musisz być mądry! — szepnął z uszanowaniem fijołek.
— Nie przeczę — odparł kamyk — tyle rzeczy widziałem. Gdybym zaczął opowiadać, nie skończyłbym chyba nigdy. Wybyście poumierali, zanim opowiedziałbym wam maleńką cząstkę.
Wszyscy słuchacze poruszyli się ze zdumienia. To dopiero mędrzec ten kamyk! On zaś był zadowolony, że go tak podziwiają.
Strona:PL Cecylia Niewiadomska - Słoneczko.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.