Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/14

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie frasuj się Marcinku — rzecze mu na to wówczas prof. Wrześniowski, w komiczno-patetycznym tonie — to tylko pierwszy raz najtrudniej.
Marcinek nie mógł się odrazu opamiętać, czy to żart czy na serjo było powiedziane, teraz już się tylko śmieje[1].

Przybywamy do Roztoki. Cicho tu, głucho, nie witają nas jak niegdyś wystrzały uprzejmego górala Franka Doruli z Poronina, który gospodarząc tu dawniej (w roku bieżącym trzymał on w lecie schronisko przy Rybiem), nigdy sobie tej satysfakcji nie odmawiał. Wokoło schroniska wiatr tylko szumi, bydło z pastwisk już spędzone a i naszych też górali niema jeszcze. Miarkując po mojej zmęczonej fizjognomji wnosili może, że dziś zanocujemy w Roztoce i dlatego się nie spieszą. Nadchodzą wreszcie. Po krótkim odpoczynku żegnamy się z Marcinkiem, powierzając mu uspokajającą depeszę do rodziny. Postanawiamy, aby korzystając z pogody i ciepła zajść na noc, jeśli się uda, do Wielkiej (po węgiersku i niemiecku Felka), w której na miejsce dawnego, przez lawinę zburzonego schroniska, węgierski Klub karpacki nowe, wspaniałe i wygodne urządził.

  1. Z powodu Głodówki muszę tu nadmienić, że jakkolwiek widok stąd jest piękny, a motywa prawie też same, co z Jaworzyny Rusinowej i Gęsiej Szyi, jednakże z tego ostatniego punktu daleko jest więcej imponujący. Polecam go też wszystkim idącym do Morskiego Oka przez Waksmundzką. Wspaniały ten obraz tem jest milszy i tem bardziej wdraża się w pamięć, że zresztą droga ta jest lesistą, jednostajną, a zboczenie przez tak zwany Suchy Wirch wcale nie jest utrudniającem.