Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/17

Ta strona została uwierzytelniona.

głębokiego wrażenia melancholijnej, ale bujnej pieśni dawnych „zbójników“ lub ochoczej, skocznej, lubo nieco wrzaskliwej melodji na wpół dzikich „juhasów“. — Przytem Sabała jest niewyczerpanym w parafrazach i fioriturach; rzadko kiedy dwa razy jedną melodję w zupełnie ten sam odda sposób. Do tańca górale dzisiejsi wolą muzykę Bartka, Kowala i innych dobrych skrzypków, ale wszyscy się na to zgadzają, że dawnych pieśni nikt już tak nie zagra, jak Sabała. Przed kilku laty wybrałem się z kilku turystami i kilkunastu góralami, aby od „Osobitej“ ostatniej w łańcuchu zachodnim Tatr góry, przejść graniami (grzbietami) całe polskie Tatry. — W przeddzień rozpoczęcia tej kilkodniowej wycieczki przybył do Zakopanego p. Robert W., krzepki gimnastyk i chętny towarzysz do gór.
— Pójdź pan z nami — rzekłem do niego.
— Najchętniej, ale proszę, aby pan . . . (znany i zasłużony artysta muzyczny z Warszawy), z którym przyjechałem, mógł iść także. Silny jest i chodzi dobrze.
Napróżno przedstawiałem mu niepraktyczność tego zamiaru. Wiadomo, że najwytrwalsi piechury, nawet strzelcy z dolin, nie mogą bez poprzedniej wprawy chodzić na większe wycieczki w górach. Nie będę tu opisywał przygód pana . . . przez ciąg jednego dnia, jaki z nami przebył, dość na tem, że przed wieczorem był tak znużony, że wśród równej zresztą drogi po jakiejś grani padł jak nieżywy, ani ruchu ani słowa nie można było z niego wydobyć. Zbiegliśmy się wszyscy, starając się go ocucić z tego jakby letargu — napróżno, nawet oczu nie otworzył.