Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/18

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jasiu — zawołałem wtedy na Sabałę — zagrajno temu panu, bo to też muzykant (przepraszam, ale nie umiałem się zrozumialej wyrazić), to mu pewnie najlepiej pomoże.
— A zaraz, proszę Ich Miłości — rzecze Sabała, — który i w mowie jak w muzyce ma swoje staroświeckie formy.
Dobywa coprędzej swoich „gęślików“ z rękawa czuchy, w którym je zwykle nosi i dalejże jakąś pieśń góralską.
— A toż cooo!? — zapytał otwierając oczy i machinalnie podnosząc się pan . . . Sabała grał dalej, a pan . . . dzięki tej muzyce zabrał się do herbaty, którą pokrzepiony, mógł z przewodnikami swemi zejść w Chochołowską Dolinę, skąd na noc dostał się szczęśliwie do Zakopanego. Odtąd śmiejemy się z Jaśka, że i umarłych swoją muzyką wskrzesi.
Zanim dojdziemy do Polskiego Grzebienia, przełęczy na przeszło 6500 stóp wysokiej, a jeszcze dobry kawałek drogi i ciemny zmrok zapada, powiem Ci Szanowny Czytelniku, że Sabała ma lat około 70, jest suchawy, ale krzepki, skóra twarzy prawie pergamniowa, wzrok nieco przymglony, ale rysy twarzy wyraziste i piękne. Całe życie był strzelcem na swoją rękę; ubił dużo niedźwiedzi, a innej zwierzyny bez liku. Pomimo osłabionego wzroku, ubiegłej jeszcze jesieni strzelał do niedźwiedzia, którego nikt lepiej od niego nie „wyszlakuje“.
— A jakżeż wy to Janie z takiemi oczami możecie chodzić jeszcze na niedźwiedzia?
— Eh, proszę Ich Miłości, to już tak jest, albo ty mój, albo ja twój, — odrzeknie nieustraszony