Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/36

Ta strona została uwierzytelniona.

cił dotąd na to uwagi. No, czas już wielki schodzić, ale czyż mamy schodzić tą samą drogą? — Od razu wszyscy zgadzamy się, że wartoby przecież poszukać nowej. Czyby nie spróbować jednego z dwóch kolosalnej długości zlebów, prowadzących do Batyżowieckiej Doliny? Jeden z nich dosięga istotnie samego wierzchołka Gerlachu i zaprasza prawie do takiej próby, jest bowiem u góry bardzo położysty. Ale kto zna Tatry, wie, że temu ufać nie można. Jakimś instynktem wspólnym nikt z nas nie zaproponował nawet tej drogi. Drugi zleb, także pod wierzchołek prowadzi. To właśnie ten sam, do którego po licznych zakrętach i zniżeniu się z jednego z najwyższych szczytów, dochodzi się z kotliny, przed samem wejściem na główny wierzchołek. Oddawna przepatrzyliśmy, że w prostej linji bierzy on w Dolinę Batyżowiecką, ale czy „puści dołu“ (= na dół), czy nie kończy się jaką prostopadłą ścianą? — Wystaw sobie Czytelniku, że rozrzucono olbrzymiej wysokości komin, ale w taki sposób, że dwie ściany przyległe zupełnie odjęto. Dwie pozostałe utworzą jakby rynnę pochyloną w kierunku spadzistości góry. Widocznie przez całą wysokość góry wielkie bloki granitu oddzielały się w jednej linji. Ściany tego rozległego komina, czy jeśli wolisz tej rynny dość są chropawe, lub mają występy dozwalające tak dobrze piąć się do góry jak i zstępować. A więc próbójmy. — W najgorszym razie jeśli u dołu zejścia nie ma, trzeba będzie z tysiąc stóp wrócić do góry i przedzierać się do turni okalających kotlinę od zachodu. Schodzimy niepewni przyszłości. Bardzo często dłoniami oparci o skałę, spuszczamy się lub zeskakujemy na zbyt