Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/37

Ta strona została uwierzytelniona.

nisko pod nogami wystające nierówności. Przy pewnej wprawie nie nazywa się to złą drogą. Po godzinnej pracy otucha w nas wstępuje. Droga prawie coraz lepsza. Jeszcze pół godziny, — jesteśmy nad doliną w najwyższym jej punkcie, a raczej tuż pod najwyższym jej progiem. Już widzimy śnieg wieczysty, zaścielający tuż pod nami stopy Gerlachu. Fakt ten jednakże nie uspakaja nas jeszcze. Owszem, tu to właśnie leży owa zagadka „czy puści dołu?“ — Istotnie sam zleb ku dolinie staje się niemożliwym do zejścia. Spadki prawie pionowe. Wojtek Raj i Szymek Tatar idą przodem przepatrzeć drogę. My odpoczywamy tymczasem. Jest to zwykły regulamin. Wojtek spostrzega naprzód jeden, potem niżej drugi kij wetknięty w szczeliny skały. Widocznie strzelcy z doliny wychodzą tędy na boczne turnie Gerlachu. Nadzieje nasze zamieniają się w pewność. Zlebem dalej nie zejdzie, a więc zejdzie granią. Ale którą? — Na jednej z nich — w tej chwili zleb oddziela nas od niej — Wojtek spostrzega ładną laskę nie uronioną przypadkiem, ale postawioną ostrożnie w jakimś załamie skały. Snadź zawadzała idącemu. Józek ma niepochamowaną chętkę iść po nią. Ale w tej chwili Wojciech Raj bystrym okiem dostrzega, że lepiej będzie zejść granią, na której stoimy. „Nie baw się Józek, nie baw się“ — woła na syna. — Zapomniałem Ci powiedzieć, szanowny Czytelniku, że Józek jest rodzonym i pierworodnym synem Wojciecha, a z dziadka i pradziadka taternikiem. Wielce on żałuje, że nie ma czasu spróbować karkołomnej wyprawy na drugą stronę zlebu i sądzę, że ta laska jeszcze mu się kiedy przyśnić gotowa. Po dwóch go-