Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/54

Ta strona została uwierzytelniona.

„Zmarzłym“ rozmyślamy się. Przez Zawrat już się tyle razy chodziło, czyby nie można przejść szczelinką między Kozim Wirchem a Granatami? Jakiś tam źlebik świeci w górze śniegiem. Spróbójmy.
— Eh! znam ja ten źlebik — rzecze Szymek — bom tamtędy raz od Pięciu Stawów chodził.
Przy indagacji pokazało się, że przed wielu laty dźwigał tamtędy tęgiego kozła na plecach, a miał dobre powody do obrania tej romantycznej drogi.
— A puści tam?
— No, puści przecie, puścić musi, ale kto to wie jak tam teraz wygląda. Wdrapaliśmy się po mokrych, ślizkim mchem obrosłych progach pod ów śnieg.
Źlebik stromy, śnieg podmyty, ale z pomocą rąk i nieledwie zębów, wyrębując tu i ówdzie schody w zmarzłym śniegu, dostaliśmy się do szczerbiny. Tu naprzód wita nas gwałtowny, mroźny wiatr, że na nogach utrzymać się trudno. Spojrzyjmy w dół, gdzie schodzić trzeba — prostopadła wązka przepaść, zawalona zatrzymującemi się w załamach i zakrętach kamieniami.
— No, nie słodko coś wygląda!
Szymek i Wojtek Raj spuszczają się naprzód, zsuwając i zwalając w przepaść ogromne zaległości głazów, aby nam potem z góry na głowę nie spadły. Ślimak zostaje przy nas w odwodzie. Józek zostawiony jest własnemu przemysłowi. Utorowano kilkanaście stóp, spuszczamy się w otchłań. Józek na końcu. Nasi przewodnicy oczyszczają drogę niżej, my czekamy. Po kilku minutach znów opuszczamy się trochę niżej.