Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/55

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie puszcza! — krzyczą z dołu — niech czekają!
Tym razem czekamy coś bardzo długo — czekamy zawieszeni na łokciach, wparci między wąziutkie ściany otchłani. Józek, który sobie wyszukał jakiejś innej odnogi źlebiku, w żaden sposób nie mógł znaleść oparcia na nogi. Zrobił więc grymas wyrazisty i wydał głos bardzo do jęku zbliżony. Ojciec dosłyszawszy, wychyla się pod nami nad jakąś sterczącą „turniczkę“ a spostrzegłszy kłopotliwe położenie chłopca krzyknie:
— Rozszerzaj się Józek — rozszerzaj się!
Pomimo niedogodności położenia, śmiejąc się, nie mogliśmy oczu oderwać od Józka. I tak już dosyć szeroki ze swoją torbą i za dużą czuchą, teraz zrobił się literalnie szerszym niż dłuższym. Ale przestroga była skuteczną. Powiększywszy rozpartemi rękami i nogami tarcie o boki czeluści, powoli zjechał na upatrzony jakiś prożek wystający dobrze pod nim ze skalnej ściany i oparł przecie na nim nogę. Wkrótce słyszymy z dołu, że tam „po grani już wozem przejedzie“. Wiemy już co to znaczy. Zsuwamy się kilkanaście stóp, potem po gzymsie jakiejś grani „przewijamy“ w bok a potem znów „dołu“. I tak przynajmniej sto kilkadziesiąt stóp; potem źleb stał się trochę położniejszym. Na prawo nad nimi sterczą sklepieniem wysunięte nad przepaścią długie bloki spękanych granitów. Pod nami mała rumowiskami zawalona dolinka, a raczej zatoka doliny Pięciu Stawów. Oczywiście zeszliśmy i to bez przypadku, ale nie życzę nikomu tej na pół napowietrznej podróży. Rozumie się, że najlepiej na tem wyszedł pan Alfons, bo musiał po znacznem kołowaniu wejść jeszcze na Zawrat od do