Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/73

Ta strona została uwierzytelniona.

na ten piękny, obszerny świat — wyskoczyło. Za nim po kolei wyskoczyły wszystkie — w przepaść. Zdążamy na szczyt, ale niestety chmury osiadły na wirchach i przecudna panorama Tatr tym sposobem zepsuta. Pierwsze to nasze i ostatnie na tej wycieczce niepowodzenie. Po paru godzinach schodzimy. Ów próg z powrotem jeszcze mniej miły, bo trzeba na czworakach spuszczać się z głową mocno ku dołowi pochyloną. Wszelako M... przeszedł jeden z pierwszych, widać, że mu pilno było do serdaka (zn. kożuszek krótki bez rękawów) i czuchy.
— A czybyśmy nie zdążyli na noc tak naprzykład do Żdżaru.
— A czemu nie — rzecze M... — przez Podspady, Cesarką (zn. szosą).
— Ale ba, jabym myślał przez wirchy.
— A no, co to, to już nie.
— Eh przecież owsy już posprzątane, toby łatwiej było niż wtedy, byle się tylko z regli wydostać.
— Eh, nie; to już nijak, zapewniał M... a Zakopianie śmieli się do rozpuku na wspomnienie owej dawnej wycieczki.
Schodzimy dalej inną stroną góry, zrazu lasem, potem po jakimś rąbanisku zarośniętem cudownemi malinami, z których mi było trudno wywabić moich górali. W oberży czeka nas wieczerza wytworna, bo nawet z kompotem, do którego zrobienia musiał się jednakże aż Wojtek przyczynić, gdyż owoce w tych stronach mało są znane i nasza gosposia tego zadania rozwiązać sama nie była w stanie. Przyjechał też i Marcinek po nas a obrządziwszy koniki, przytupuje już skocznie i już słychać jego „ej dyna dyna dyna“.