Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.

jest cmentarzem, a jednak potrafię przejść i wrócić bezpiecznie przez sam środek bagna. Widzisz pan?... znowu jakiś źrebiec ugrzązł w błocie...
Istotnie dostrzegłem coś szamocącego się; po chwili wysunęła się długa szyja i rozległ się okrzyk przeraźliwy. Drgnąłem. Mój towarzysz był chłodniejszy odemnie.
— Już po nim! — rzekł. — Pochłonęło go bagno. Dwóch źrebców w dwa dni! Niebezpiecznie zapuszczać się na te trzęsawiska.
— Pan jednak przebywa je bez szwanku? — wtrąciłem.
— Tak; po długich wędrówkach znalazłem parę ścieżek bezpiecznych.
— Co panu zależało na przebyciu tych błot?
— Widzi pan te wzgórza woddali? To jak wyspy, odcięte od świata. Rosną tam rzadkie krzewy i fruwają niezwykłe motyle. Warto się trudzić po takie okazy.
— I ja spróbuję.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Niechże pana Bóg strzeże od takich prób! Miałbym pańskie życie na sumieniu! — zawołał. — Pan nie wróciłbyś z tej wycieczki. Mnie za drogowskaz służą rośliny.
— Cóż to takiego?... — zawołałem.
Z oddali doleciało jakby szczekanie. Niepodobna było zmiarkować, skąd płynie ten głos okropny.
Stapleton spojrzał na mnie z zagadkowym wyrazem twarzy.
— Dziwne te bagna, prawda? — rzekł jakby z dumą.
— Co to takiego? — spytałem.
— Włościanie powiadają, że to pies Baskervillów