Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie robiłem nic złego — szepnął. — Trzymałem świecę w oknie.
— A dlaczego ją trzymałeś?
— Niech mnie pan o to nie pyta. Daję panu słowo honoru, że to cudza tajemnica. Nie mogę jej wyjawić. Gdyby chodziło tylko o mnie, wyznałbym panu całą prawdę.
Błysnęła mi nagła myśl. Wziąłem świecę, którą Barrymore postawił był na oknie.
— To zapewne sygnał umówiony — rzekłem. — Zobaczmy, jaka będzie odpowiedź.
Podniosłem świecę w górę i trzymałem ją tak, jak on przed naszem wejściem. Pomimo ciemności, bo księżyc był zasłonięty chmurami, widać było drzewa, a dalej łąkę. Wtem zobaczyłem blade światełko na bagnie.
— Jest sygnał! — zawołałem.
— Nie, proszę pana, to nic nie znaczy — przerwał mi Barrymore. — Upewniam pana, że to przypadkowe.
— Poruszaj świecą, Watson — zawołał baronet. — Widzisz? I tamto światło rusza się... Czy i teraz, łotrze, będziesz przeczył, że dawaliście sobie sygnały?... Chodź-no tutaj. Mów, kto jest twoim wspólnikiem i jaki knujecie spisek?
Twarz kamerdynera pociemniała od tłumionego gniewu.
— Nie powiem! — oświadczył butnie. — To moja rzecz, nie pańska.
— W takim razie wynoś się zaraz z mego domu!
— Dobrze. Jeśli trzeba, to trudno.
— I żebyś mi się nie pokazywał na oczy! To wstyd, hańba!... Twoja rodzina służyła mojej przez kilka pokoleń, a ty knujesz przeciwko mnie spiski?...
— Nie, nie przeciw panu.