Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie musi to być daleko, jeśli Barrymore codzień zanosi tam żywność. Słuchaj, Watson, schwytam tego łotra!
I mnie ta sama myśl przeszła przez głowę. Wszak Barrymore nie wyjawił nam tajemnicy dobrowolnie, lecz pod naciskiem; nie byliśmy więc zobowiązani do sekretu, a to tembardziej, że chodziło o łotra, wobec którego ustawały wszelkie względy współczucia. Obowiązkiem naszym było oddać go w ręce sprawiedliwości, uniemożliwić mu dalsze zbrodnie. Gdybyśmy go oszczędzili, mogliby to przypłacić życiem sąsiedzi, Stapletonowie naprzykład.
Niepokój o nich wpływał zapewne na to postanowienie sir Henryka.
— Pójdę z tobą — oświadczyłem.
— A zatem bierz rewolwer i wdziewaj buty — (byliśmy obaj boso, żeby ciszej stąpać). — Im wcześniej wyruszymy, tem lepiej. Łotr może lada chwila zgasić światło i nie odszukamy go po nocy.
W pięć minut byliśmy już gotowi i wyruszyliśmy na ową niebezpieczną ekspedycyę.
Noc była pochmurna, wilgotna, od czasu do czasu księżyc wyłaniał się z po za chmur, a gdyśmy doszli do bagna, począł kropić drobny deszczyk.
Światło wciąż płonęło.
— Czy masz rewolwer? — spytałem.
— Mam nóż myśliwski — odparł sir Henryk.
— Musimy wpaść na niego znienacka, bo mówią, że silny, jak lew. Powalimy go, zanim zdoła stawić nam opór.
— Ciekaw jestem, coby też Holmes powiedział na naszą wyprawę — rzekł baronet. — To godzina duchów; grasują teraz po bagnie... — dodał nawpół żartobliwie.