Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Muszę pana objaśnić, że nie byłem wcale interesowany. Działam zawsze dla dobra publicznego. Ot, i druga sprawa nie obchodzi mnie osobiście, a jednak wykryłem rzecz bardzo ważną.
Przed chwilą myślałem: pod jakimby pozorem wymknąć się od dziwaka; teraz zaczynał mnie zaciekawiać, ale znając jego przekorną naturę, wiedziałem, że nic mi nie powie, jeśli się zdradzę z ciekawością.
— Chodzi zapewne o jaki nowy proces? — rzełem obojętnie.
— Ho, ho! mój chłopcze, źle się domyślasz. Słyszałeś zapewne o zbiegu, ukrywającym się na bagnie?
Drgnąłem mimowoli.
— Czyżbyś pan znał jego kryjówkę? — zagadnąłem.
— Nie mógłbym jej oznaczyć dokładnie, ale moje wskazówki oddałyby usługę policyi. Czy nie przychodziło panu na myśl, iż jedynym sposobem schwytania tego łotra, jest wyśledzić, skąd i gdzie otrzymuje żywność; po takim tropie najłatwiej dojść do jego kryjówki.
Dowodzenie było bardzo logiczne.
— Bezwątpienia — odparłem — ale skąd pan wie, że on kryje się na bagnie?
— Wiem, bo na własne oczy widziałem tego, który mu nosi prowianty.
Zaniepokoiłem się o Barrymora. Niebezpiecznie było dostać się na pastwę przekornego starca. Jego następne słowa zdjęły mi kamień z serca.
— Zdziwi się pan, słysząc, że dostarcza mu żywności dziecko — rzekł. — Widuję małego chłopaka przez mój teleskop, umieszczony na dachu. Idzie zawsze jedną i tą samą ścieżką, o jednej i tej samej go-