Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

na górę. — Zobaczysz pan na własne oczy i przekonasz się, że na wiatr nie mówię.
Na dachu ustawiony był olbrzymi teleskop. Frankland spojrzał przez niego i krzyknął z radości:
— Śpiesz się, doktorze, bo przejdzie na drugą stronę góry!...
Istotnie ujrzałem malca, niosącego zawiniątko na plecach. Wspinał się pod górę powoli. Gdy doszedł do szczytu, ujrzałem wyraźnie jego drobną postać na tle nieba. Rozejrzał się dokoła, jak gdyby obawiał się pogoni, następnie spuścił się drugim stokiem.
— No i cóż? Mam racyę? — zagadnął Frankland.
— Tak, widziałem chłopca na własne oczy; z jego zachowania się można poznać, że spełnia jakąś misyę potajemną.
— A jaką, łatwo się domyśleć... Ale nie pisnę słówka przed policyą i pana proszę o sekret. Ani słowa, pamiętaj!...
— Jeżeli panu na tem zależy...
— Tak, chcę im zrobić na złość. Postąpili ze mną nikczemnie w sprawie przeciw włościanom. Nie myślę dopomagać konstablom. Pan już odchodzi?... Nie puszczę! Musimy „oblać” to odkrycie.
Nie dałem się jednak uprosić i potrafiłem go odwieść od zamiaru towarzyszenia mi do Baskerville-Hall. Trzymałem się gościńca, dopóki mógł mnie widzieć, następnie skręciłem w bok i dążyłem w stronę góry, po której przeszedł chłopak.
Wszystko mi sprzyjało; postanawiałem skorzystać z okoliczności i dziś jeszcze tę tajemnicę wykryć.
Słońce już było na zachodzie, gdym doszedł do szczytu góry. Cała równina była pogrążona w ciszy grobowej. Nie było nigdzie chłopca. Rozglądając się