Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho! — szepnął — cicho!
Ten sam jęk powtórzył się bliżej, dźwięczał w nim strach i ból.
— Skąd to dochodzi? — spytał Holmes szeptem.
— Zdaje mi się, że ztamtąd — odparłem, wskazując na lewo.
— Nie, nie — zaprzeczył.
I znowu rozdarł ciszę okrzyk, pełen rozpaczy i trwogi. Towarzyszył mu teraz dziki pomruk.
— To pies! — zawołał Holmes. — Biegnijmy na pomoc! Prędzej! Prędzej!
Rzucił się naprzód, ja za nim. Po raz trzeci, do uszu naszych doleciał jęk ludzki i straszne warczenie. Stanęliśmy, nasłuchując. Znowu zaległa cisza.
Holmes załamał ręce. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak bezradnym.
— Zapóźno już, zapóźno!... — mówił z rozpaczą. — Że też siedziałem tu, jak bałwan, z założonemi rękoma!... A ty, jak mogłeś wypuścić z opieki sir Henryka!...
Biegliśmy dalej wśród ogarniającej nas mgły i coraz większych ciemności.
— Czy nic nie widzisz? — spytał mnie Holmes.
— Nie — odparłem.
— A to co takiego? — zawołał nagle.
Dało się słyszeć rzęrzenie. Dolatywało z po za nagiej skały, sterczącej przed nami. Podbiegliśmy i oczom naszym przedstawił się straszny widok. U stóp skały, twarzą do ziemi, z rozpostartemi rękoma, leżał mężczyzna już martwy. To rzęrzenie było jego ostatnim oddechem.
Potarłem zapałkę — w jej świetle ujrzeliśmy coś