Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

W mgnieniu oka rozerwaliśmy pęta; na ziemi u stóp naszych leżała pani Stapleton. Gardło miała sine i ślady paznogci na twarzy i ciele.
— Nędznik!... — zawołał Holmes z oburzeniem. — Dawaj no tu flaszkę z wódką — rzekł do Lestrada. — Trzeba ją posadzić na krześle i rozcierać.
Otworzyła oczy.
— Co się z nim stało? — szepnęła. — Czy uciekł?
— Nie umknie tak łatwo.
— Ja mówię nie o nim, ale o sir Henryku. Czy ocalony?
— Tak.
— A pies?
— Nie żyje.
Odetchnęła swobodniej.
— Dzięki Bogu! Widzicie, panowie, jak ten łotr obszedł się ze mną!...
Wysunęła ręce z rękawów — były okryte sińcami.
— Ale to najmniejsza — ciągnęła dalej. — On zdeptał moją duszę, poniżył ją... Wszystko znosiłam: osamotnienie, poniewierkę, dopóki mogłam wierzyć w jego miłość; ale i tu spotkał mnie zawód...
Wybuchła płaczem.
— Nie masz pani powodu go oszczędzać — rzekł Holmes. — Powiedz nam, gdzie się ukrywa? Jeśli mu pomagałaś w złem, dopomóż nam złe powetować.
— Jedno jest tylko miejsce, w którem mógł się schronić: dawna kopalnia ołowiu, w samym środku moczarów. Tam trzymał psa na uwięzi; wiem, że robił przygotowania, aby tam się ukryć.
Holmes przysunął lampę do okna.
— Patrzcie — mówił — co za mgła! Nikt dzisiaj nie zdoła dotrzeć do Grimpen-Mire.