Nie bez pewnego wahania zgodziłem się na ponowny druk tego dziełka, wydanego przed dziesięciu laty. Gdyby nie pewność niemal, iż zamierzano dokonać przedruku jego w Belgji, i że ów przedruk, jak większość tych które rozpowszechniają w Niemczech i wprowadzają do Francji belgijscy rabusie, będzie pomnożony dodatkami i wtrętami nie pochodzącemi odemnie, nie zajmowałbym się błahostką napisaną jedynie w tej myśli, aby przekonać kilku przyjaciół, bawiących ze mną na wsi, o możliwości zainteresowania opowieścią, w której jest tylko dwoje aktorów, sytuacja zaś pozostaje ciągle jednakowa.
Raz zabrawszy się do tej pracy, zapragnąłem rozwinąć parę innych myśli, które mi przyszły do głowy i które wydały mi się nie
pozbawione pożytku. Chciałem odmalować ból, jaki, nawet oschłym sercom, sprawiają cierpienia, którego są źródłem, jak również złudzenie, które każe im się uważać za bardziej płochych i zepsutych niż są w istocie. Na odległość, obraz męczarni w jakie się kogoś wtrąca, wydaje się mglisty i niejasny, niby mgła łatwa do przebycia. Czerpiemy odwagę w sądach społeczeństwa; społeczeństwo to, nawskroś sztuczne, zastępuje zasady etykietą, a wzruszenia konwenansem; nienawidzi skandalu jako rzeczy niewygodnej, nienormalnej poniekąd, godzi się bowiem dość chętnie z występkiem, byle bez rozgłosu. Mamy złudzenie, iż więzy zadzierżgnięte bez zastanowie-