które w potędze i położeniu tego państwa sprawiły tak dziwną odmianę.
Ostatnich dni grudnia, o zachodzie słońca, posuwały się zwolna sanie na jednę z gór dopiero opisanego kraju. Wieczór chociaż zimny, jak na tę porę roku bardzo był pogodny i tylko dwa lub trzy grube obłoki ubarwione gasnącemi promieniami słońca, wisiały w czystem powietrzu nad ubieloną ziemią. Droga idąca po spadzistym boku góry, skopanym do szerokości dostatecznej dla niewielkiej liczby przejeżdżających w owym czasie, miała z jednej strony wysoką ścianę, z drugiej od przepaści na wiele stóp głębokiej, zabezpieczona była zrębem z kłód zarzuconym niedbale. Wszystko cokolwiek nie wznosiło się znacznie nad ziemię, pokrywała gruba warstwa śniegu, a szlak ubity przez koni i pieszych, prawie na łokieć był w niej zagłębiony. W dole o kilkaset kroków można było rozpoznać nowe trzebieże i tym podobne prace, oznaczające zakładanie świeżej osady; boki góry nawet aż do tego miejsca, gdzie droga zawracała się na podniesioną płaszczyznę, były przygotowane do uprawy i tylko wierzchołek jej pokrywał las rozciągający się daleko.
Piękne kasztanki ciągnące sanie, całe były osypane szronem iskrzącym się w powietrzu, z nozdrzy ich buchała gęsta para; słowem wszystko, aż do ubioru podróżnych było dowodem ostrości zimy w górzystych tych stronach. Szory z czarnego rzemienia, bez połysku jaki dziś na pięknie lakierowanych uprzężach widzieć się daje, zdobił ciężki bronz mosiężny, od ukośnych promieni słońca błyszczący jak złoto. Gunie sukienne okrywały koniom grzbiety, boki i nawet część piersi. U ogromnych chomątów nabijanyck żółtemi, z okrągłą główką ćwieczkami, wisiały wielkie żelazne kółka, przez które były przewleczone lejce. Powoził młody, zaledwo dwudziestoletni murzyn. Mróz marszczył jego twarz lśniącą i z żywych, czarnych oczu łzy mu wyciskał, nie mogąc pozbawić ich wyrazu wesołości, będącej zapewne
Strona:PL Cooper - Pionierowie.djvu/11
Ta strona została przepisana.