Strona:PL Curwood - Kazan.djvu/109

Ta strona została przepisana.

nemi w psy, wioząc z sobą zapasy żywności i potrzaski na zwierza.
Wnet potem przewodnik jakiś pewnego dnia przyprowadził mu nieznajomego, który go poprosił o gościnność.
Był to człowiek trzydziestoparoletni, mocny, rozrosly i pełen życia, profesor zoologji, gromadzący materjaly do obszernego dzieła, jakie zamierzał napisać pod tytułem „O instynkcie i zdolności rozumowania zwierząt Wildu“.
Miał z sobą znaczny zapas papieru do robienia notatek, aparat fotograficzny i portret młodej kobiety. Jedyną jego bronią był nóż składany.
Od pierwszego zaraz wejrzenia wydał się metysowi sympatycznym. Dobrze się stało, Loti bowiem dnia tego był wściekły, jak sto djabłów. Tegoż samego wieczora wyjaśnił gościowi powód swego złego humoru przy fajkach, które obaj zapalili, siadłszy przy kominie, skąd błyskały czerwone głownie.
— Dziwy się tu dzieją, dziwy! — opowiadał metys. — Już siódmego rysia znajduję w zastawionym na nie potrzasku porwanego na strzępy. Lisy by tak królika nie porozdzierały. Żaden zwierz przecie, nawet niedźwiedź nie rzucał się nigdy dotąd na rysia, złapanego w żelaza. Pierwszy raz w życiu zdarza mi się coś podobnego. Siódmy ryś... Straciłem conajmniej dwieście dolarów. Wilki mi takie psoty wyrządzają. Dwa wilki, zawsze dwa razem. Wypatrzyłem to dobrze po śladach. Włóczą się moim tropem od potrzasku do potrzasku i na dodatek wyżerają mi wszystkie króliki, jakie się tylko złapały w sidła. Kota – rybojada, kuny, tchórza, gronostaja nie ruszą, widać nie smakuje im ich mięso. Ale niech się im ryś przytrafi, to — do stu djabłów! — rzucają się nań i sierć zeń rwą, jakby kto wyrywał dziką bawełnę, rosnącą w gąszczach. Jużem im i strychninę podrzucał w łoju reniferowym i łapki zakładałem stalowe, dobrze