klatki kawał surowego łosiowego mięsa, którem pies się uraczył obficie.
Szarej Wilczycy nie pozyskał sobie tak łatwo. Ledwie poczuła zbliżającego się zoologa, cofała się w głąb i chowała pod nacięte gałęzie, jakie im rzucono do klatki na posłanie. Instynkt Wildu mówił jej, że człowiek jest jej wrogiem śmiertelnym.
A przecież ów właśnie człowiek niczem jej nie chciał grozić. Nie robił im nic złego. Kazan też nie bał go się zupełnie. Zwolna i w wilczycy trwoga z pierwszych dni ustąpiła miejsca ciekawości i wzrastającemu coraz zaufaniu. W końcu poczęła wysuwać z pod gałęzi oślepły łeb i węszyć w kierunku Weymana, gdy ten, stając przed klatką, usiłował pozyskiwać łaski i przyjaźń Kazana.
Mimo to jednak jeść nie chciała zupełnie. Próżno Weyman rzucał jej najsmakowitsze kawały tłuszczu łosia lub renifera. Minęło pięć, sześć dni, tydzień wreszcie, a wilczyca nie tknęła strawy zupełnie. Chudła też z każdym dniem, aż wreszcie żebra jej można było policzyć.
— Zdechnie niebawem, — rzekł po tygodniu do profesora Henryk Loti. — Głodem się zamorzy. By żyć, musiałaby mieć las, żywą zdobycz, krew jeszcze ciepłą. Ma już pewno ze dwa albo ze trzy lata. Za stara już jest, by ją można było obłaskawić.
Metys, rzekłszy to, położył się spokojnie spać. Profesor natomiast mocno się przejął jego słowami. Siedział naprzód do późna w noc, pisząc długi, długi list do owej młodej dziewczyny o słodkiem wejrzeniu w North Battleforde. Potem zgasił lampę i siedząc przed kominem, wpatrywał się w ogień i marzył o ukochanej.
Stawała mu przed oczyma taka, jaką ją spotkał po raz pierwszy w życiu w samotnej chacie nad brzegiem Saskatchewanu, z grubym, złocistym warkoczem na barkach, o licu. tchnącem świeżością łąk.
Strona:PL Curwood - Kazan.djvu/120
Ta strona została przepisana.