Strona:PL Curwood - Kazan.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Zaleciał ich wreszeie ledwie uchwytny, daleki pogłos; nie wahając się już więc, para ruszyła w tym kierunku. W miarę posuwania się naprzód woń coraz nabierała mocy. Nie był to przytem mdły zapach królika ani kuropatwy lecz jędrna woń grubej zwierzyny. Para poczęła teraz iść ciszej i ostrożniej, by nie spłoszyć zwierza.
Okolica była porosła lasem. Jeśli jednak nie było nic jeszcze widać za drzewami, to już słychać było wyraźnie łomot i szczęk dwóch par rogów, walących o siebie w zacieklej walce.
W chwilę potem Kazan dopadł polany i przywarł do ziemi. Szara Wilczyca przywarowała tuż obok niego.
Pośrodku owej polany, gdzie z otaczających ją drzew wszystkie młode pędy zostały objedzone a krzewy jakby wykoszone tuż przy ziemi, widać było stadko łosi. Było tam ogółem sześć sztuk: trzy klępy[1], roczny cielak i dwa byki. Samce zwarły się z sobą w zaciekłym pojedynku, trzy samice zaś przypatrywały się zapaśnikom.
Młodszy byk, rozrosły, o lśniącej sierci, w całej pełni sił i tężyzny swych czterech lat życia, rogi miał wprawdzie jeszcze nie nazbyt rozłożyste, mocne przecież i ostre. W czasie huraganu, srożącego się dni poprzednich, sprowadził on tu swe stadko, trzy klepy i owego roczniaka, szukając schroniska w zwartym jodłowym lesie.
Tam też przywlókł się nocą drugi byk, starszy, również usiłując się schronić przed szalejącą wichrzycą. Bezczelny wszakże gość nieproszony począł stroić do klęp zalecanki, nie bacząc na uświęcone prawa prowodyra.

Stary byk, kilkakrotnie starszy od młodego, ważył conajmniej ze dwa razy tyle, co tamten. Z po-

  1. Zapomniana już dziś nazwa samicy łosia.