Rozpoczął się odtąd dla Kazana długi szereg szczęśliwych dni w bogatem domostwie, gdzie Thorpe, jego pan, wypoczywał u boku młodej małżonki, zdala od Ziemi Północnej.
Brakło mu tam niewątpliwie gęstych zwartych lasów, rozległych pól śnieżnych, uciechy bójek z innemi psami, gdy, zaprzężony w szpicy z groźnem poszczekiwaniem na tropie ciagnął pańskie sanki poprzez polany i barrensy. Dziwił się, że nie słyszy groźnych „kouche! kouche! hou-yah!“ woźnicy ani straszliwego trzaskania olbrzymiego bicza, mierzącego do dwudziestu stóp, splecionego z jelit karibu — bicza gotowego zawsze zacinać ujadającą sforę, której karki dostrzegał zawsze poza sobą. Coś innego, niesłychanie słodkiego, pełne czarów uczucie kobiety zastąpiło mu teraz brak tych wszystkich rzeczy.
Tajemniczy czar owiewał go nieustannie; nawet gdy wychodziła chwilami, snuł się ów czar po izbie, wypełniając mu chwilę osamotnienia. Niekiedy nocą, czując w pobliżu zapach ciała swej młodej pani, Kazan poczynał skomlić i pojękiwać cichutko. Pewnego rana po całonocnej niemal włóczędze gdzieś, gdzie go oczy poniosły, żona Thorpe’a zastała go zwiniętego w kabłąk, skulonego u drzwi domostwa. Schyliła się wówczas nad nim, chwyciła go w ramiona, aż go owiało jak obłok złote przędziwo długich, pachnących włosów. Odtąd też zawsze