rozlegało się ponure hukanie białej sowy, która Kazan odpędził, a która przysiadłszy gdzieś na jodle, zdawała się skarżyć na swe krzywdy.
Księżyc już był u stropu nieba, zalewając blaskiem polanę, gdy Szara Wilczyca czegoś się zaniepokoiła. Zwróciła się ku okrwawionym śladom i zawarczała, jakby ostrzegając Kazana.
Warknęła zaś tak groźnie, jak jej się to nie zdarzyło jeszcze nigdy od dnia owej tragicznej walki na Sun-Rock’u, w której to utraciła ślepia, wydarte pazurami rysia. Kazan nie wątpił też ani chwili, że krwawym śladem ciągnie teraz wielki szary kot i począł węszyć, szczerząc kły i gotując się do boju.
W tejże chwili przecież o milę gdzieś słyszeć się dał dziki zew, rzucony z głębi gardzieli.
Było to wołanie prawdziwego syna Wielkiej Białej Pustyni — wilka.
Kazan i Szara Wilczyca przywarły barkami do siebie. Zew ów nie groził im niczem. Była to skarga na głód, nawoływanie współbraci.
W umysłach ich dokonała się wnet odmiana. Poza lisem, poza kotem-rybojadem, poza malutkiemi białemi gronostajami, poza wszelkiem innem stworzeniem Wildu dzika horda miała wspólne prawo do pożywienia. Ponad wszystkiem bowiem istniało przecież braterstwo wilcze.
Szara Wilczyca przysiadła na zadzie i ku nieznanej braci z Wildu posłała zew triumfalny, zwiastujący jej niby dzwonną trąbka, iż u kresu krwawego tropu czeka ją uczta sowita.
A ryś, czający się gdzieś na skraju polany, wyląkł się owego dwuśpiewu wilków. Przywarł do ziemi i czołgając się, położywszy uszy po sobie, zagubił się w mrocznym lesie, którego wierzchołki tylko kąpały się w księżycowem świetle.