Strona:PL Curwood - Kazan.djvu/68

Ta strona została przepisana.

kaszlał umyślnie, by jej dowieść, że płuca ma jeszcze silne.
— Już mi jest znacznie lepiej, — rzekł, — sama przecież widzisz. Katar już przechodzi. Ale zawsze po każdym katarze, wiesz to równie dobrze jak ja, ma chere, następuje znaczne osłabnienie i oczy się ma zaczerwienione.
Dzień był zimny i chmurny, prawie bezsłoneczny. Piotr, zaprzągłszy się razem z Kazanem, ciągnął sanki: Janina szła za niemi wydeptanym śladem. Kazan ciągnął bez wytchnienia, z całych sił choć Piotr ani razu nie smagnął go biczem. Za to od czasu do czasu głaskał go przyjaźnie rękawicą po łbie i po grzbiecie. Tymczasem chmurzyło się coraz bardziej a wierzchołki drzew kolysać się zaczynały w lekkim poświście wiatru, zwiastującym rychłą burzę śnieżną.
Mrok jednak ani nadciągająca śnieżyca nie skłoniły Piotra do zatrzymania się na postój.
— Trzeba za wszelką cenę — mówił sobie w duchu — dobić do rzeki; tak, tak, za wszelką cenę...
I naglił Kazana do tem śpieszniejszego pochodu, choć sam czuł wzrastający coraz ciężar uprzęży i wzmagający się upadek sił.
Już się zaczęła śnieżyca, gdy wreszcie w południe Piotr zarządził postój i rozpalił ogień, by każdy się mógł pogrzać.
Śnieg sypał się z nieba białym, niewstrzymanym potopem tak gęsto, że o pięćdziesiąt kroków nic nie było widać. Janina, drżąca cała, przysunęła się do ojca, trzymając dziecko na ręku. Piotr, chcąc jej dodać ducha, sam się śmiał i żartował. Poczem, po godzinnym wypoczynku, znów nałożył Kazanowi uprząż, sam zaś owiązał się szlejami w pół brzucha, ucisk ich bowiem na piersi sprawiał mu ból zbyt dotkliwy.
I ruszyła dalej malutka karawana poprzez las w zupełnym prawie mroku, w nieograniczonej,