Podwakroć jeszcze padała na kolana, natrafiwszy na zwały śniegu, wreszcie wydostała się na gładszą powierzchnię lodu, skąd wiatr odwiał śnieg prawie zupełnie. Kazan sam teraz mógł ciągnąć sanki.
Janina szła obok niego. Zdawało się jej, jakby tysiącami niezmiernie ostrych igieł kłuł ją ktoś w twarz, sięgając mimo ciężką futrzaną odzież aż do piersi. Przyszło jej na myśl, by spojrzeć na termometr; wyciągnęła go z zawiniątka, potrzymała chwilę na otwartem powietrzu a potem spojrzała na rtęć. Wskazywał 30 stopni poniżej zera.
Piętnaście mil! A ojciec twierdził, że mogła przebyć tę przestrzeń bez większego wysiłku. Ale nie przewidywał widać tego zajadłego, kąsającego mrozu ani przejmujacego nawskroś wiatru, któryby najodważniejszych przejął strachem.
Las musiał już teraz być daleko poza nimi, znikł nawet w szarym, rozlanym półmroku. Jak okiem sięgnąć, ciągnął się bezlitosny, nagi barren, przecięty wijącą się wstęgą zamarzłej rzeki. Gdyby choć parę drzew było w tym rozpaczliwym krajobrazie; Janinie zdawało się, że nie byłaby tak bardzo przygnębiona. Ale nic! Wzrok nie miał na czem spocząć w owej białawej, jednostajnej, widmowej przestrzeni, gdzie niebo zdawało się zlewać z ziemią, zapierając możność widzenia o milę niespełna.
Idąc wciąż naprzód, Janina patrzyła pilnie pod nagi, starając się wypatrywać owe worki powietrzne, o których wspominał Piotr Radisson, a w które zapaść się mogła każdej chwili. Wnet jednak spostrzegła, że oczom jej, zmęczonym od mrozu, wszystko się wydawało jednako szare, zarówno śnieg, jak i lód. Oczy paliły ją coraz bardziej.
Potem rzeka rozlała się w jakiś staw obszerny, gdzie wicher dał tak straszliwy, że Janina chwiała się co chwilę na nogach a najmniejsza grudka śniegu zdawała się jej przeszkodą nie do przebycia.
Strona:PL Curwood - Kazan.djvu/76
Ta strona została przepisana.