obłoki się jak koty wspinały po sośnie
i jak koty po dachach dudniły tej nocy.
Niebo grzmiało i w czarne cofało się głębie,
napróżno astronomów lunety i głowy
szukały gwiazd — wstecz parły komety różowe,
konstellacje znikały jak stada gołębi.
Uciekające niebo żegnały kominy,
z płuc pieców w noc rzucając zatrute płomienie,
i nad spłoszonem stadem żyjących kamienic
szedł apokaliptyczny swąd ludzkiej padliny.
Sam czułem czas niezwykły — krążyła po ciele
zimność przeszła i straszna zaniedbanych godzin,
aż poznałem, że śmierć jest godziną narodzin,
że gdy traci się wszystko — nie traci się wiele.
Z umierającym światem zacząłem się łączyć,
na piersiach dusił straszny nietutejszy ciężar...
— Niech walczą, ty mijaniem będziesz ich zwyciężał,
o, wydrwiony przez żywych, więc — triumfujący!