uczyć cię tego, co ci powinien był objaśnić twój własny rozsądek.
— Więc naprawdę? Bez żartu? Nie, nie mogę temu uwierzyć. Nos, biedny nos, jest u was w takiéj pogardzie, że nawet imienia jego wymówić się wstydzicie? Ta niewinna część oblicza, którą nosicie między oczyma wobec całego świata? U nas na ziemi są wprawdzie słowa, których nie używamy w lepszém towarzystwie, lub téż dodajemy nawiasowo „z przeproszeniem,“ ale to są zupełnie inne słowa. To są...
— Dajmy pokój téj nieestetycznéj rozmowie. Mówię ci tylko, że cię natychmiast opuszczę, jeśli mi nieprzyrzekniesz, iż nigdy, nigdy więcéj nie wymówisz tego słowa nieprzyzwoitego.
— Jest to śmieszne wprawdzie, niezmiernie śmieszne; ale skoro wam ten występ na twarzy, czy jak go mam nazwać...
— Po co nazywać? Wszelkie napomknienia nawet są nieprzyzwoite i zbyteczne.
— No, no, niech i tak będzie. Będę uważał, aby ten biedak nie wplątał mi się czasem do rozmowy. Ale jeśli mowa wasza jest tak drażliwa, że nawet takiego wyrazu niewinnego nie ścierpi, obawiam się słusznie, że lada chwila mogę się wam czémkolwiek narazić.
— To wielce prawdopodobne — rzekł mecenas, — dlatego téż zmuszony byłem pozbawić cię towarzystwa tych dwóch podniosłych duchów, którzy nie znieśliby powtórnie takiéj sceny. Jednakże zaprowadzę cię do malarzy, którzy są bardziéj otrzaskani z podobnemi rzeczami.