Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/106

Ta strona została przepisana.

— Wiedz, że w pracowniach grzechem jest nie sypać hojnie pochwałami — upominał go ze swéj strony Czarolśniący. Po wyjściu mogłeś śmiele wypowiedziéć nam swe zdanie. Zresztą u mnie są reprezentowane wszystkie szkoły; jeśli kochasz się w barwach, tu, naprzeciw znajdziesz ich podostatkiem.
Gdy wstąpili do pracowni przeciwległéj, pan Brouczek aż się przestraszył niezmiernéj pstrocizny najjaskrawszych kolorów, któremi był zamalowany kolosalny obraz, zajmujący całą ścianę. Koloryt jego ziemskiego „Zachodu słońca w odnodze neapolitańskiéj“ był bardzo żywy, ale z grą kolorów, którą teraz miał przed oczyma, o porównaniu mowy być nie mogło.
Olbrzymie płótno było pochlapane takiemi rażącemi barwami, że aż oczy bolały; w perspektywie, za granicą krainy duchów, którą obraz wyobrażał, pałało za szkarłatowym lasem wielkie szmaragdowe słońce, a na niém siedział z rozpostartemi skrzydłami ogromny nietoperz.
— Co za szkarada! — pomyślał pan Brouczek.
Jakież było jego zdziwienie, gdy ów mniemany nietoperz naraz zatrzepotał skrzydłami i gdy w nim poznał człowieka w szaréj szacie z niepomiernie długiemi rękawami, trzymającego w jednéj ręce paletę, a w drugiéj pędzel, którym właśnie domalowywał obłoczek pomarańczowy.
Malarze na księżycu kładą farbę tak grubo, że przy swéj lekkości księżycowéj mogą po wypukłościach wygodnie wdrapywać się na szczyty obrazów i tam usiąść na jednym z wydatniejszych efektów kolorowych.