rzy. Od Brouczka wszakże każdym razem odwracał się niezadowolony.
Z początku bawiła wprawdzie naszego bohatera pstrocizna kolorów, ale szybko „gapienie się“ na obraz poczęło go nudzić.
Rozważał ze wszech stron smutną pozycyę swoją na księżycu, złościł się na próżny stół w sali i na łzawniczki; zapytywał siebie, czy téż dostanie cokolwiek do jedzenia; wspominał z rozrzewnieniem o ziemskich porcyach pieczeni i o zielonkawo-złotém pilzneńskiém z pianą śnieżną; przebiegł całe swe życie na kuli ziemskiéj od kolebki aż do ostatniéj bytności u Würfla.
Tymczasem Błękitny z malarzem nie dawali po sobie ani znaku blizkiego ukończenia nieméj adoracyi obrazu.
— Widocznie myślą, że będę tu z nimi do wieczora się gapił na tę bazgraninę! — pomyślał w duchu pan Brouczek.
Gniew z nudą nieokreśloną trapiły go coraz bardziéj, a przytém dręczył go jeszcze wzrok malarza, co chwila na niego zwracany.
Nakoniec głód zwyciężył. Przypomniał sobie, na szczęście, parę kiełbasek, które schował na wszelki wypadek.
W chwili, gdy malarz pilnie badał twarz Błękitnego, pan Brouczek zakrył sobie oblicze dłonią i, wyciągnąwszy śpiesznie z kieszeni kiełbaski, począł łakomie zajadać — ach, może ostatni raz w życiu!
Wtém usłyszał tuż nad uchem radośny okrzyk:
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/109
Ta strona została przepisana.