Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/116

Ta strona została przepisana.

lutnię na zawsze zawiesić na kołku. Prawdopodobnie zostanę krytykiem. Toż dopiero pokażę tym potworom nadętym! Czytać nie potrzebuję, gdyż u nas dość krytykowi spojrzéć na kartę tytułową. Zresztą nie czytuję naszych poetów z zasady; któżby tracił czas na takie jałowe rzeczy! Chętniéj posłucham czasem muzyki na koncercie, i to bardziéj dla owego dukata mizernego, który nam płacą za wejście — skończył pesymista z cierpkim uśmiechem.
Musiał skończyć, gdyż artyści poczęli stroić instrumenty i przez to taką wzniecili wrzawę, że słowa jednego usłyszéć nie było można. Sąsiad atoli zdołał uwiadomić naszego bohatera, że program zapowiada ogromną symfonię „Burza“ znakomitego muzyka, Harfobora Gromowego.
Pan Brouczek popatrzył na tłum muzyków i śpiewaków, którzy cisnęli się na estradzie. Nie wiedział, czemu się ma bardziéj dziwić: czy instrumentom muzycznym, jak naprzykład wiolonczelom, których rzeźbione rączki wyobrażały dziwaczne popiersia, jak przody łódek dawnych, — harfom w kształcie smoków apokaliptycznych, — olbrzymim trąbom, mającym kształty potworów z rozwartemi paszczami i t. p., — czy téż fantastycznym ubiorom, — czy wreszcie śmiesznym ruchom i elastyczności wykonawców.
Dziwaczny istotnie był to koncert: kapelmistrz dawał takt nietylko głową i rękoma, ale i nogami, i całém ciałem; fleciści wyciągali szyje, jakby je mieli z gumy; pianiści grali tak zawzięcie, że nieraz ręce znalazły się na pedałach, a nogi na klawiszach; skrzypkowie cięli od