ucha, jak obłąkani; śpiewacy i śpiewaczki kiwali głowami, kręcili szyją i rzucali się całém ciałem, jak węże tańczące; wili się, wykrzywiali usta i zawracali oczy; wogóle były to jakieś ćwiczenia gimnastyczne, od których aż oczy bolały.
A cóż dopiero uszy! „Burza“ rozszalała i wszczął się wrzask, trzask, skrzypienie, huk, brzęk, hałas bez miary i końca, chwilami tak straszliwy, że pan Brouczek zatykał z przerażeniem swój organ słuchu.
Wobec tego był przekonany, że słuchowe narzędzia selenitów muszą być zupełnie inaczéj uorganizowane, niż nasze ziemskie, —ponieważ publiczność nietylko znosiła spokojnie tę wrzawę piekielną, lecz była tak zachwyconą, jakby anielskich chórów słuchała.
Pan Brouczek, widząc te twarze rozpromienione i łzy wzruszenia wokoło, daremnie usiłował w téj hałaśliwéj muzyce odnaléźć choć cząstkę piękna. Była to nieskończona, nużąca, jednostajna pustynia dźwięków, bez żadnéj zielonéj oazy.
— No, jeśli aniołowie w niebie takie tną symfonie — westchnął pan Brouczek, — to już wolę się smażyć na samém dnie piekła.
Owa „Burza“ wywołała na nim objawy choroby morskiéj. Kręcił się niecierpliwie, przeklinał kompozycyę i kompozytorów... a tu bezustanku, bez końca, waliły się nań jednostajne fale tego ogłuszającego potopu.
Dłużéj nie mógł wytrzymać: jakby sto dyabłów za nim pędziło, tak szybko wstał i wyleciał z koncertowéj sali.