Nikt nie zaprzeczy, że z tego wstępu mogła się rozwinąć rzecz istotnie dobra; Rousek mówił o tém z takim zapałem, mrugając przytém oczyma tak obiecująco, że w końcu naprawdę począłem przypuszczać, iż w nim znajduje się ukryty Swift z Cervantes’em i Rabelais’em. Obałamucił mię nawet do tego stopnia, żem ów fatalny pierwszy rozdział oddał natychmiast do drukarni. Przysięgał na wszystko, że resztę rękopisu wręczy mi najniezawodniéj w ciągu dni ośmiu.
Ale co znaczą przysięgi Rouska! Wszystko zawiodło, jak zwykle. Zamiast całego rękopisu otrzymałem ledwie po miesiącu drugi rozdział, każdy zaś następny zmuszony byłem od niego wyżebrać, wymodlić, wymęczyć. Z treścią przedmiotu było jeszcze gorzéj.
Świetna praca oryginalna, tryskająca humorem, pozostała u Rouska w głowie, a na papierze ukazała się jakaś mdła, niedorzeczna kompilacya najniefortunniéj powybieranych i niezręcznie zesztukowanych wyjątków z ksiąg naukowych (Rousek i nauka!), budzących politowanie dowcipów i nędznych naśladowań obcéj humorystyki. Niefortunny autor przyznał się przede mną dopiero po wręczeniu trzeciego rozdziału, że cała ta rzecz już mu obrzydła na dobre.
Mnie dopiero wtedy kamień spadł z piersi, gdy nakoniec swéj miernéj nad wyraz pracy skręcił kark przez nagłe zakończenie, gdzie z nieudanym dowcipem oznajmił, że cała wycieczka na księżyc jest wprost mistyfikacyą, którą mu pan Brouczek gwałtownie narzucił. Pocieszałem się, że wyrozumiali czytelnicy zamkną oczy i cała ta rzecz utonie w zapomnieniu, jak na to zasłużyła.
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/13
Ta strona została przepisana.