jego praojca. Ale naraz nikną te obrazy, a na ich miejsce wznosi się przede mną kościół św. Wita, wprawdzie z niedokończonym jeszcze frontonem, ale już przepysznie jaśniejący w blasku swéj nowéj okazałości, a do niego wchodzi Karol w złotéj królewskiéj szacie, otoczony świetnym orszakiem księży i rycerstwa. Zjawia się następnie poważna postać mówcy betleemskiego[1], która śmiało przybija na drzwiach kościoła swoje wezwanie do dysputy o kupczeniu indulgencyami.
Tu znowu piękna o kędzierzawych włosach głowa Jerzego[2] dumnie dźwiga koronę błyszczącą; tam Władysław polski kroczy w pełni majestatu; daléj znów podwórzec roi się postaciami cudzoziemskiemi w płaszczach hiszpańskich lub ciemnych togach astrologów; tu na wozach, otoczonych zastępami żołnierzy, męczennicy z Białéj góry jadą smutni do Białéj wieży... a daléj, daléj przeciąga zmieniające się pasmo obrazów radosnych, bolesnych, wspaniałych i straszliwych...
Na chwilę budzę się z tego snu przeszłości i przypatruję się z miłością na wzrastające ściany świątyni, któremi nasze czasy dopełnią wspaniałéj fundacyi Karola. Ale ciasna uliczka Wikarska znowu mię unosi w ubiegłe lata. Wspominam owe burzliwe dzieje religijnych zamieszek, tyle razy naruszających spokój księży prazkich, których refektarz przy kapitule dosięgał prawie aż tam, gdzie dziś wita cię skromna piwiarnia Würfla.