Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Doszedł do rogu i popatrzył pilnie w lewo na ulicę, wpoprzek idącą.
— I tu ciemno, jak w tunelu. A wszystko jakby zamarłe; nigdzie ani jednego człowieka, któregoby można się było zapytać, gdzie właściwie jestem. Prawdziwy skandal; stary rodowity Prażanin w swém rodzinném mieście musi się rozpytywać po drodze, jak jaki pątnik świętojański. Myślałem, że znam w Pradze każdy dom, a tu już druga ulica, a ja jestem jakby znowu na księżycu. Nigdziem zresztą w Pradze nie widział takich dziwnych zygzakowatych dachów, tylu wieżyczek i galeryjek. Nic innego, tylko musiałem się dostać do jakiegoś zakątka, gdziem już dawno nie był, a gdzie tymczasem panowie budowniczy ponastawiali tyle domów wedle dzisiejszéj błazeńskiej mody. Dawniéj stawiało się cztery równe ściany, na nich stanął dach, i był dom jak się patrzy i należy. Nad dachem tu owdzie komin, od frontu dwa lub trzy rzędy okien i kwita. A teraz wszędzie same wieże, balkony, słupy, pełno różnych dziwolągów i pstrego malowania, aż w oczy kole człowieka. Oho, wie architekt dobrze, jak głupim ludziom wyciągać pieniądze z kieszeni.
To rozumowanie przerwał panu Brouczkowi blask migotliwego światła, które ukazało się przed nim w ciemności poprzecznéj ulicy. Z początku sądził, że to latarnia narożna, ale wkrótce rozpoznał w tém światełku prostą ręczną latarkę, którą jakiś przechodzień niósł przed sobą.
— Zaiste, dalekośmy zaszli w téj Pradze! Na wieczną hańbę miasta, ludzie świecą tu sobie rzeczy-