a przecież czuję, żem żyw i wiem doskonale, żem wczoraj, dnia 12 lipca 1888 roku, siedział u Würfla. W takiéj gmatwaninie można naprawdę dostać pomieszania zmysłów. Możem téż w istocie obłąkany? Może żyję i żyłem zawsze w czasach Żyżki, a miałem tylko idée fixe, o którą posądzałem człowieka z latarką. Może właśnie mnie się zdawało, że żyję o pięć wieków późniéj. I mój dom był tylko złudzeniem, moja gospodyni złudzeniem, Würfl złudzeniem, wszystko, wszystko było prostą fantazyą mego chorego mózgu, z którj teraz dopiero się uwolniłem. Ale mimo to, zdaje mi się, że to wszystko jest wielką niedorzecznością: wszak mam na sobie surdut od Nerada, oto jego firma, a Nerad przecież nie jest husytą; tu w kieszeni mam bilet tramwajowy, a tramwaje mamy w Pradze dopiero... właściwie mieliśmy dopiero... to jest właściwie będziemy mieli... I do dyabła, tego jeszcze brakło!...
Tu pan Brouczek rozpaczliwie uderzył się pięścią w czoło i zaśmiał się nerwowo, istotnie jak obłąkany.
Nic dziwnego: wszak samemu autorowi mąci się w głowie wobec téj gmatwaniny czasów, a duch jego trwożnie spogląda na przyszłe rozdziały, gdzie będzie musiał tańczyć wśród mieczów między teraźniejszością i przeszłością, z czego tylko krwawe rany wyniesie.
Bądźcie na ten raz łaskawi, wy panowie, którzy macie pisarza czeskiego za zwykłego oszusta, obrzucanego bezkarnie błotem dla zabawy publiczności, która prawdopodobnie pomyśli sobie:
— Dobrze mu tak, po co pisze!