— Czterdzieści lat! — krzyknął gość. — To dopiero musi być piękny garnitur; jużby go i żyd nawet nie chciał wziąć darmo.
— Jest zupełnie dobry, niemal nowy.
— Żartujesz może? Chyba wasze sukna musiałyby być z żelaza, a krawcy wasi musieliby z głodu umierać.
— Nasi krawcy mają się bardzo dobrze. Przecież czterdzieści lat nie jest tak bardzo wiele, a ten ubiór długi czas leżał w kufrze; stanowią go: płaszcz, spodnie i kaptur. Jeszcze sukni tylko trzeba ci poszukać.
— Sukni! — krzyknął pan Brouczek. — Co ci to przychodzi do głowy; przecież nie zechcesz mię za kobietę przebrać?
Domszyk wytrzeszczył z zadziwieniem oczy na gościa, który bronił się daléj:
— Nie, przyjacielu, daj mi święty pokój. Jeśli muszę robić z siebie jakiegoś dziwoląga, no, Bogu to już ofiaruje, ale co się tyczy sukni... nie, tego to zawiele. Wszak ze wstydu spaliłbym się, gdyby ktoś z mych znajomych dowiedział się, że ja, Brouczek, obywatel prazki, chodziłem w sukni.
— Co ty pleciesz? Czyż to hańba chodzić w sukni, którą widzisz na mnie, a w którą ubiera się każdy poważny mężczyzna.
— A, to to nazywacie suknią! A ja sądziłem, że mówisz...
— Może o sukni kobiecéj? Powiedz mi, gdzieś ty przebywał u dyabła, że nie wiesz o sukniach męzkich?
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/211
Ta strona została przepisana.