— Szkoda, że wszystkiego nie pogruchotał! — pomyślał pan Brouczek i widząc konieczność, zaczął naciągać starodawne obuwie, nazwane przez Domszyka skórniami.
— Teraz przynajmniéj jesteś do człowieka podobny — mówił powoli gospodarz domu. — Należy ci jeszcze wybrać sobie jaki oręż, którego mam u siebie podostatkiem.
— E, z orężem daj mi już święty pokój! Gdybym był żądny wojskowych zaszczytów i chciał się orężem pochwalić, dawnobym mógł już zaciągnąć się do strzelców lub grenadyerów.
— Ależ my nie nosimy oręża dlatego, aby się chwalić, ale z potrzeby.
— Z jakiéj potrzeby? Na Boga, czyż musicie się bronić jeden przed drugim? Cóż to w Pradze jest tak niebezpiecznego, że nawet we dnie nie odważacie się wychodzić na ulicę bez broni? Czy brak wam policyi, któraby broniła spokojnego obywatela przed łotrem?
— Nie o łotrów tu chodzi. Czyżem ci nie mówił, że Zygmunt ze swém wojskiem obozuje pod miastem?
— Ach, za pomniałem na śmierć o tém przeklętém oblężeniu! To istotnie bardzo smutna rzecz, ale po dyabła mi oręż w tym wypadku. Na tyle lekkomyślnym nie jestem, abym stawił czoło całemu wojsku, a przecież człowieka spokojnego, jak sądzę, zostawiają w spokoju; jeśli zaś nie, bronić się nie będę, ponieważ nicbym nie poradził, a tylko bardziéj jeszcze niepotrzebnie rozdrażnił żołnierzy. Lepiéj poruczę Bogu duszę i pozwolę się rozsiekać na kawałki.
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/230
Ta strona została przepisana.