szczały czarowném światłem, jak brylanty drgające rozsiane po żałobnym całunie, a między niemi rozlewał potoki światła ów dziwny półksiężyc. Pan Brouczek, jak żyje, jeszcze nie widział tak wielkiego księżyca, który prócz tego nie był ani srebrny, ani złoty, tylko — nad wszelkie spodziewanie — pstry, nadto wyglądał zupełnie tak jak globus, do połowy zasłonięty. Bohater nasz poruszył głową mimowoli a tak energicznie, że ledwie szyi nie wykręcił.
— O Boże, co się ze mną dzieje? — mówił do siebie zmieszany. — Jestem dziś jakby w innéj skórze, jakbym tysiąc dyabłów miał w ciele. Ale gdzież jestem? Niebo pełne gwiazd, a tu w téj kotlinie biały dzień... Jakże to być może? Albo i ten księżyc: kto widział kiedy tak ogromny a taki pstrokaty księżyc? Może mi się to wszystko śni tylko, a może utraciłem rozum?
Istotnie, pan Brouczek był jak w malignie. Ostatecznie wszystkie swe myśli skupił na rozwiązanie pytania: co z nim się stało, nim stracił przytomność, czy téż zapadł w sen, który się skończył takiém straszném przebudzeniem? Natężył pamięć i wkrótce uchwycił nić przewodnią: przypomniał sobie rozmowę z panem Würflem o księżycu i zatrzymanie się przed kościołem ś-go Wita. Dalsze wypadki zarysowywały się w jego umyśle bardzo niejasno i chwiejnie, jednakże udało mu się przypomniéć drogę do starych schodów zamkowych, apostrofę do księżyca, spacer po murze, spoczynek na dachu domku ogrodowego i to, co nastąpiło, nim straszny, dziwny prąd, który go porwał i uniósł w nieznane sfery eteru, pozbawił go przytomności umysłu.
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/27
Ta strona została przepisana.