ków runęły z bramy Górnéj i Porzeckiéj, mając na czele bladolicego z płomiennym wzrokiem księdza, połyskującego w blaskach słońca oryginalnéj formy monstrancyą i śpiewającego modlitwy, zachwiało się naraz i poczęło sromotnie uciekać. W bezładzie rzuciło się do rzeki, a za niem popędzili taboryci i z boku Prażanie.
Cepy okute latały w powietrzu, błyszczały dzidy; ogromny krzyk, szczęk broni i jęki ranionych napełniały powietrze i rozlegały się od rzeki aż do góry Witkowéj. Mnóstwo zabitych krzyżowców okrywało krwawe pole Szpitalne, a dość znaczna ich liczba znalazła śmierć w nurtach Wełtawy.
Na to wszystko musiał z przeciwległego brzegu rzeki patrzéć król Zygmunt, który przed chwilą był pewny zwycięztwa i z góry zacierał ręce z radości na myśl rozpędzenia garstki zuchwalców i ucięcia łba nienawistnemu kacerstwu. W ciągu godziny jakaż zmiana! Teraz rwał w gniewie brodę sobie, widząc taką niesłychaną porażkę swoich dobranych i znakomicie uzbrojonych wojowników w potyczce z taką garstką, prostych chłopów, mających za cały oręż tylko cepy lub inną podobną broń, na prędce zrobioną. Ogromne wojsko, zgromadzone ze wszystkich narodów chrześciańskich, wsparte błogosławieństwem papieża, musiało patrzéć na haniebną ucieczkę najlepszego oddziału swego i słuchać zwycięzkich okrzyków garstki kacerzy — chłopów i mieszczan.
Tak opowiadał wojownik, stojąc na kamieniu, i opowiadanie swe zakończył głośnym okrzykiem: „Niech
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/342
Ta strona została przepisana.