Bo On niemców i miśnieńców,
Węgrów, szwabów, austryaków,
Zdrajców czechów
Zasmucił, zastraszył, odpędził od was,
Rozegnał ku uciesze wiernych.
Ojcze, przyjmij od nas dzięki!
Za dziećmi kroczyła poważna postać tego księdza prazkiego, który wiódł do boju mieszczan: w ręce trzymał i teraz na cienkim długim kiju błyszczącą monstrancye, a przed nim postępował żaczek w komży z dzwonkiem.
Za księdzem jechał na białym koniu jednooki wódz taborytów pod chorągwią z kielichem, którą nad nim niósł jeden z wojowników, idących za wodzem tłumnie.
Piękny był widok tego orszaku, złożonego z ludzi najrozmaiciéj odzianych, okrytych jeszcze pyłem, ze śladami krwi na ubraniu! Tłum witał tych rycerzy z zapałem niewysłowionym, szczególnie zaś samego wodza, któremu dziewczęta uścielały drogę kwiatami. Kobiety podnosiły w górę swe dzieci, ukazując im męża bożego, starcy wyciągali ku niemu drżące ręce, a okrzyki zachwytu i wdzięczności wyrywały się ze wszystkich piersi.
Niedaleko od miejsca, gdzie stał, ledwie trzymając się na nogach, najnieszczęśliwszy, mimowolny uczestnik téj uroczystości, nasz biedny, związany pan Brouczek, zatrzymał się Żyżka i zawołał swym grubym, lecz dźwięcznym głosem:
— Mili bracia! Dziękujcie nie mnie, ale Temu, którego my wszyscy jesteśmy tylko prostém narzędziem.