— Zabić łotra! — ozwały się znowu zewsząd głosy.
— Przysięgam, przysięgam, że nie jestem szpiegiem! Ach, gdyby tu był Domszyk! Jestem czech i prażanin. Litości, litości! — wołał Brouczek, padając na kolana i szczękając zębami.
— Ktośkolwiek jest, w każdym razie godzieneś śmierci najhaniebniejszéj, tchórzu, obłudniku nikczemny! — rzekł Żyżka. — Jeśli naprawdę jesteś czechem, tém bardziéj musi cię dosięgnąć gniew rodaków, którym żyjesz na hańbę tylko, na wstyd. Zaraz, gdym tylko cię zobaczył poraz pierwszy, osądziłem, że gorliwiéj służysz brzuchowi, niż Bogu; ale teraz widzę, że nie masz żadnego Boga, że nic dla ciebie niéma świętego, oprócz własnego cielska, dla którego gotów jesteś zaprzéć się i Boga, i prawdy, i braci, i kraju, i języka swego. Zgiń więc, abyś téj ziemi nie hańbił!
— Litości! zmiłujcie się! — jęczał nasz bohater, pełznąc na kolanach.
W tak krytycznéj chwili przyszła mu nagle, podyktowana przez rozpacz, nowa myśl do głowy:
— Na Boga, słuchajcie, przyjaciele! Przecież ja się wcale nie nadaję do waszych czasów; jam się urodził w stuleciu dziewiętnastém, jestem praprawnukiem waszym i tylko przez jakąś czarodziejską siłę dostałem się tu do was, do dalekiéj przeszłości.
Zdziwiony tłum patrzył przez chwilę na niego w osłupieniu. W końcu przemówił Żyżka:
— Babski strach odjął ci zdrowy rozsądek. Czyż może człowiek z dalekich przyszłych wieków przyjść do dawnych swych przodków? A jeśliby coś podobnego
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/347
Ta strona została przepisana.