wetą w jednéj, a talerzem w drugiéj ręce. Dało się słyszéć znajome: „Waza na stole!“ — a pan Brouczek wiązał sobie spokojnie serwetę około szyi. Powoli znikły wazony z kwiatami, a na ich miejscu stała na stole, obok dymiącéj się zupy, porcya pieczeni i szklanka zielonawozłotego napoju z wysoką śnieżną warstwą piany u góry. Chciwie chwycił talerz, aż naraz:
— Biada! Na powiekach twoich bożek snu się rozgościł i pozbawił cię możności poznania najważniejszéj części mego dowodzenia! —zabrzmiał głos Lunobora, przerywając Brouczkowi tak miły sen.
— Aha! — zabełkotał, przecierając oczy i patrząc z niechęcią na kwiaty, stojące przed nim — uśpiła mnie woń tych przekl... tych czarownych kwiatów!
— Zapewne — odrzekł starzec, — widocznie zasilny był dla ciebie ich zapach; jednakże szybko przywykniesz. W każdym razie nie chcę, abyś utracił najcenniejszą część mego dzieła; przeczytam ci cały rozdział jeszcze raz od początku.
— Nie, nie, szanowny Lunoborze, dziękuję, dziękuje po tysiąc razy! — wymawiał się z przestrachem pan Brouczek.
— Z przyjemnością przeczytam ci te dziesięć arkuszy na nowo, nie zrobi mi to żadnéj przykrości — upierał się gościnny gospodarz.
— O! nie, nigdy! Nie mogę tego wymagać od pana; zresztą jest mi tak... jakoś ciężko na piersiach.
Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/60
Ta strona została przepisana.