w zaklętém kole, wszystek artystyczny blask księżycowy. Zaś w samym jéj środku mieszka sam wielki mecenas, który posyła do tych wszystkich promieni ożywiający blask swéj szczodrobliwości i protekcyi. A oto właśnie stoimy już przed nim.
Znajdowali się w środkowym westibulu; wzrok pana Brouczka oswoił się już o tyle, że w blasku dyamentów, pereł i granatów mógł spostrzedz wychwalanego mecenasa, który był dość pokaźnéj tuszy, jak wszyscy mecenasi naszego świata. Miał wszakże przytém dość szlachetny wyraz twarzy, jak wogóle selenici, których pan Brouczek widział dotychczas.
— Witaj, złotogłosy słowiku wargentyński![1] — wołał Czarolśniący, chwyciwszy Błękitnego mocno za obie ręce i całując go serdecznie w czoło. — Co za szczęście, że mogę słodkiego drozda naszéj liryki erotycznéj przyjmować pod dachem swoim! A kto to twój towarzysz? — dodał, spoglądając ze strachem na ziemianina.
Dziwił się niezmiernie, gdy mu Błękitny prezentował gościa, aż z dalekiéj ziemi przybyłego; nakoniec zawołał:
— Bezwątpienia poeta ziemski...
I nim pan Brouczek zdołał zaprzeczyć temu śmiesznemu posądzeniu, Czarolśniący prędko ciągnął daléj:
— Zapewne moja Świątynia sztuk pięknych zwabiła cię do nas; blask mojéj gwiazdy przeniknął aż do twego świata dalekiego. Chodź, pokażę ci chętnie wszy-
- ↑ Wargentyn — dolina na księżycu, zkąd Błękitny pochodził.