... Nie zwiodłem ci ja — inom serca hardęgo złamać nié móg. Przed Bogiem się korzył — widziałek. Przed kobietom nie kce...
... Coz bedzie s nami?
Stoją, milczą. Jakieś pachnienie słodkie się donosi, jakieś ptaki purpurowe przecinają niebo lazurne. Ciężkie pomarańcze opadają do stóp drzew — w trawę pordzewiałą.
Aż wrzaśnie Jędrek:
— Je cozeście drogę zastompili!
Odszedł święty, popatrzywszy w oczy Cajce.
Idom dalel po cudnym ogrodzie.
Trzok ludzi — dwa górale i baba figi obierajom z drzewa.
Jeden na drabce stoi i obrywa figi, rzuca je na podołek babie. Zaś trzeci pilnuje z ciupagom, cy zaś panny Hesperydzkie nie idom, bo ten sad był ik. Kradnom.
Śmieje się Jędrek i chyli ku Marysi:
— Maryś, a tozbyk do ognia hipnon za cie, a tozbyk cie na rencak nosieł, jako to dzieciątecko... Rada mie widzis?
— Rada ci ja, rada... Cemu tu tak pusto.
— Chciałabyś, coby nas widzieli...
— Nie... ino tak... strasno.
— Strasno ci? se mnom?
— Takie mas dziwne ocy, ozcerwienione...
— Maryś!...
— Cego fces?
— Ciebie! Ciebie!
Przysiedli na murze ogrodu. Pola złociste patrzą na nich, patrzą, jak Jędrek chwyta w ramiona Marysię, po chłopsku, odrazu. Maryś płacze.
Z pod srebrnych pian fontanny, bijącej na wyż niesłychaną, sączy się strumyk w dolinę pełną kwiatów. Krokusy, stokrocie, mlecze — biel, czerwień, złoto... Nad wodą jabłonka z maleńkiemi, rajskiemi owocami. Mały Józio usiłuje dosięgnąć gałęzi, wspina się, dziecinnego wdzięku pełen, ku owocom, których pożądają jego czarne oczy. — Staszek, starszy, błękitnooki chłopiec, stanął na zakręcie strużki ciekącej. Pełne ręce ma krokusów. Po jednym rzuca na wodę i śledzi oczyma ruch zaczarowanych statków.
Patrzą z cienistej arkady król i Juljan.
... To my, — mówią sobie — to my...
Słońce znikło. Chmury...
Wiiich... wiiichr świiiszcze...
Pochyliły się drzewa i zaszamotały w dłoniach wiatru.
Widać wśród deszczu skałę na morzu.
Na skale człowiek w czarnym płaszczu, którym burza łomoce, jak żaglem. U stóp ma kilka postaci, które wołają ku niemu z rozpaczą: