... A praca twoja?
Prowda! Jędrek ma jeszcze dzień pracy odrobić za dług w kamieniołomach. Zawrócił. Pusto przy skale. Wyjął ze skrytki naboje dynamitowe i oskard. Wykuł dziurę, założył nabój, podpalił i przypadł za głazem. Fukło! I odwaliło kawały kamienia. Jędrek założył drugi nabój, podpalił, uciekł. Myśli: dziś pracujem, to jutro póde do Krakowa... Czemuż to nie strzeliło... Podszedł... zgasło. Nachylił się, dmuchnął w tulejkę. Jak ryknie grom!!! Padł Jędrek na głazy bez oczu.
Pochyla się nad nim limba zielona i szemrze:
... Świętemu sie prociwił nie bees. Nie pódzies juz, hudziaku, nika, jeno do grobu...
Słońce krwawo zachodzi, jak nigdy. Na purpurowem niebie ponure sylwety drzew wysmukłych, żałobnych. I sylweta wysokiego wśród topól szafotu. Kat z mieczem — pień, czerwonemi plamami łyskający pod słońce. Na prawo zamek królewski, na lewo kościół franciszkanów.
Tłum szemrze — gwarzy — kłębi się i czeka.
Wyszedł król na taras. W czerwieni zachodu widać oblicze brzydkie, złe, z oczyma, w których mrok się przytaił. Opona złota, jedwabna, nad nim rozciągnięta, refleks rzuca na twarz i koronę króla.
Złoty, żywy i ruchliwy jedwab.
W cztery strony świata grzmią surmy. Król chce, by umarła jego miłość wspaniale, jak królewskiej przystoi kochance. Błysły w dole hełmy. Rajtary wiodą Marysię na szafot, a z nią księdza, nie księdza — świętego Franciszka.
Gaśnie słońce, gdy wchodzą na czerwony pomost.
Ostatnie, przebaczające ziemskie całowanie bierze z jej ust biedaczyna bosy, w podartym habicie.
Pocałunek był czysty — zmienił się w białego gołębja, którego Franciszek ukrył w dłoni. Potem uśmiechnął się do króla i poszedł po powietrzu do okna franciszkanów. Wstąpił na witraż... znieruchomiał.
A król zdejmuje koronę z głowy i daje paziowi w dłonie...
... Włóż jej na głowę...
Zabłysła korona złocista na ciemnych włosach Marysi. Wąskie i blade jej usta patrzą na króla, radosne, miłosne, zamglone.
Świst! Runął miecz!
Grzmią surmy mosiężne, więc nie słychać, jak toczy się głowa. Spadła korona i leci z wiatrem, daleko, na wodę wiślaną. Nasiąka wodą papierowa korona i tonie.
Król, przechylony przez balustradę tarasy, patrzy na te zjawy rozszerzonemi oczyma i za pierś się chwyta:
...Boli!...
Słońce zgasło... Mrok... Pożar chmur na niebie.