oschły, mogły się na nich latające rybki unosić. Przypatrywałem się im z niezmierném zajęciem, ale chciwi tego przysmaku majtkowie, w lot je pozbierali i zanieśli kucharzowi, który zaraz owe ryby usmarzył.
W parę dni potém, późno wieczorem, kiedy już ułożyłem się na spoczynek, kapitan wpadł do kajuty i zawołał z udaną trwogą:
— Pójdź! pójdź cożywo admirale, straszne nieszczęście, pożar ogarnął morze! bałwany się palą!
Serce zabiło mi gwałtownie; zrażony doznanemi wypadkami w pierwszéj podróży, wpadałem w przestrach bardzo łatwo. Zerwałem się z łóżka i pobiegłem z kapitanem na pokład. Okropny widok przedstawił się mym oczom. Całe morze jaśniało dziwném światłem; za każdém poruszeniem fali wytryskiwały smugi ognia, jakby błyskawice wydobywały się z łona wód morskich, albo cała powierzchnia milionami iskier jaśniała. Snopy świateł to błękitnawych, to różowych ukazywały się naprzemian, a za okrętem widno było szeroką smugę świetlną, oznaczającą drogę którą przebył[1].
— Co to ma znaczyć? — zapytałem kapitana z przerażeniem.
— Co to ma znaczyć? alboż ja wiem — rzekł poczciwiec wzruszając ramionami. — W cieplejszych strefach kuli
- ↑ Świetlenie morza, zwane fosforescencyą przez uczonych, pochodzi od mnóstwa świecących żyjątek mikroskopijnych (jak np. akalephy), to jest tak małych, że ich gołém okiem dojrzéć nie można, i tylko za pomocą mikroskopu, t. j. narzędzia mającego szkła nadzwyczaj powiększające, dadzą się rozróżnić.